Jest kilka miejsc, gdzie zetknąłem się z ks. Adamem. Pierwsze z nich to Florynka k. Grybowa i rok 1980, w którym rozpoczynałem postulat w tym samym Zgromadzeniu, do którego on wstąpił w Płaszowie w 1953 r., a przyjmował go ówczesny prowincjał ks. Władysław Majka. Głosił naszemu rocznikowi rekolekcje przed nowicjatem. Były to ważne chwile dla wszystkich, wpływające na dalsze decyzje, czas generalnej spowiedzi i upewnienia się, że to dla nas właściwe miejsce. Choć nie pamiętam dokładnie treści głoszonych nauk, to mam w pamięci konfesjonał i ważne dla mnie słowa, jakie usłyszałem od rekolekcjonisty. I jeszcze jeden obraz mam z tamtego czasu, mianowicie zobaczyłem osobę niezwykle energiczną, o silnej osobowości i charakterystycznym głosie.

    Miał wtedy już za sobą 20 lat kapłaństwa i nie wiedziałem o nim nic więcej poza tym, że był znanym sercańskim misjonarzem ludowym. Jak mi wyznał w czasie naszego spotkania w lutym tego roku, to było jego marzenie i nigdy nie myślał o innej pracy, choć musiał nieraz ją łączyć z przełożeństwem w kilku domach.

     Misjonarką krajową zafascynował się w swych rodzinnych Hecznarowicach położonych k. Kęt nad Sołą, do których przyjeżdżali z rekolekcjami m.in. ks. Wincenty Turek i ks. Stanisław Rychlicki, a potem wielu innych sercanów. Jak wspominał, był pod urokiem sposobu prowadzonych przez nich rekolekcji i głoszonych nauk. Słuchał ich jako ministrant razem ze swym rodzeństwem (był czwartym z dziewięciorga rodzeństwa) oraz rodzicami Marią i Ignacym, którzy gospodarowali w wiosce na ponad 2 ha gospodarstwie, a ojciec dorabiał jako stolarz.

    Po skończonej nauce w Kętach, dokąd chodził z innymi 7 kilometrów głównie na piechotę, nie miał wątpliwości, jak ma wyglądać jego dalsze życie. Chciał być księdzem i to takim, który będzie jeździł od parafii do parafii z rekolekcjami i misjami.

     Przyjęty w 1953 r. do Zgromadzenia, rozpoczął swą drogę do misjonarki od postulatu i nowicjatu w Stadnikach. Wkrótce jednak razem z rocznikowymi kolegami musiał na jakiś czas przenieś się do Węglówki, a potem na Lachówkę w Mszanie Dolnej, bowiem klasztor w Stadnikach zajęły bezprawnie ówczesne władze. W istniejącym do dziś domu na Lachówce przed mistrzem nowicjatu ks. Janem Bemem, 4 grudnia 1954 r. złożył pierwszą profesję.

     A potem scholastykat w Tarnowie, uczęszczanie na wykłady do seminarium i przyjęcie 26 czerwca 1960 r. w katedrze święceń kapłańskich z rąk bp Karola Pękali razem z ks. Antonim Czają i ks. Marianem Radwanem.

     I kiedy po prymicjach wydawało się, że szybko pozna zapach „misjonarskiego chleba” niespodziewanie na krótko wrócił na Lachówkę, a potem na dłużej do Stadnik, jako ekonom. Trochę był tym zawiedziony, bowiem kiedy jesienią 1959 r. do Tarnowa przyjechał prowincjał ks. Stanisław Sidełko, usłyszał: Chcemy by ksiądz był misjonarzem, bo ma ksiądz dane ku temu”.

     Te słowa zapisał w prowadzonej dla swoich potrzeb kronice, którą mi pokazał, a na kartach której odnotowywał wszystkie prace rekolekcyjne, misyjne, tridua, kazania odpustowe i okolicznościowe, czy dni skupienia.

      - Chyba nigdy nie byłem tak uradowany jak wtedy… Ale cóż, nie wszystko tak gładko zaraz szło. Póżniej przekonałem się, że lata te (ekonomstwo) nie były straconymi, bowiem doświadczenie zdobyte i samo życie nauczyło mnie wielu rzeczy. Dziękowałem po cichu dobremu Bogu i moim przełożonym – zanotował.

     Ekonomstwo w seminarium nie przeszkadzało mu rozwinąć rekolekcyjną pasję. Debiutem w tym względzie były rekolekcje wielkopostne w 1961 r. dla dzieci w Węglówce, a potem triduum dla młodzieży przed świętem św. Stanisława Kostki w Kasince Małej. W tym samym roku wygłosił jeszcze nauki dla młodzieży w swych rodzinnych Heczmarowicach, skąd wywodzi się 12 księży i 6 sióstr zakonnych.

     Jednak za pierwszą prawdziwie misyjną pracę uznawał rekolekcje, jakie prowadził razem z ks. Karolem Rudzokiem w Miętustwie na Podhalu w 1962 r.

     - W tej parafii spotkałem głębokie ludzkie przeżycia związane z Bogiem i Kościołem, ludzi, którzy na serio traktowali swą wiarę – wspominał ks. Adam.

     - Do misyjnej wyprawy u górali przygotowywał się na Lachówce, chodząc po balkonie i na głos powtarzając kazania – wspomina ks. Józef Kusek, który wtedy był w Małym Seminarium.

     Z czasem zamówień na pracę misyjną tylko przybywało. Najpierw głosił nauki z wytrawnymi już misjonarzami, m.in. z ks. Stefanem Stawczykowskich czy ks. Franciszkiem Nagym. Natomiast pierwszą samodzielną pracę miał w Hałcnowie. Opowiadał mi, że przeżył wtedy sporo stresu, szczególnie przy spowiedzi, gdyż dużo ludzi starszych spowiadała się po niemiecku.

     Mając zaledwie trzyletni staż kapłański został puszczony na głębokie wody, jakimi były misje intronizacyjne w diecezji gorzowskiej. Wtedy też rozpoczęła się na dobre współpraca z jezuitami, którzy potrzebowali pomocy. Wsparcie znaleźli w młodej grupie misjonarzy sercańskich „dowodzonej” w tych latach przez ks. Sidełkę.

     Trafił do parafii w miejscowości Okonek, która miała 4 kościoły filialne. Pracy było dużo, dlatego przyjechało z nim trzech jezuitów.

     - Było na co patrzeć i czego się uczyć. Wszyscy to doświadczeni misjonarze, a ja między nimi jak mały nieborak. Najbardziej przypadła mi ich serdeczność i koleżeński stosunek” – wspominał.

     W dalszych latach, z jezuitami wygłosił ponad 100 serii prac. Zawsze podkreślał, że dobrze się współpracowało i z wieloma utrzymywał przyjacielski kontakt, choć formalna współpraca zakończyła się w połowie lat siedemdziesiątych.

     Gdy od 1981 r. w niełatwych latach stanu wojennego, aż do 1987 r. był przełożonym Domu Macierzystego w Płaszowie, wiele razy w roku wyjeżdżał na różne prace. Musiał równocześnie zabiegać razem z ekonomem o trudne do zdobycia środki żywności i utrzymanie dużej wspólnoty.

     - Był mocnym i konkretnym księdzem. Nie zapomnę, jak kiedyś byłem z nim koło Myślenic, gdzie miał jakieś załatwienie. W czasie obiadu obsługiwał mnie… brata zakonnego – wyznaje br. Zbigniew Mańko, który będąc na furcie w Płaszowie wiele razy otwierał drzwi misjonarzom powracającym często z ponad miesięcznych wypraw.

     Słysząc to, przypomniałem sobie, jak ks. Adam opowiadał o swym domu rodzinnym, gdzie rodzice dbali, by wszyscy spotykali się w niedzielę przy stole, a przy posiłkach nie mówiło się za wiele, bo rodzice uważali, że jedzenie to jak modlitwa.

     - Był misjonarską marką sercanów, rozpoznawalny w środowisku księży diecezjalnych. Wypracował swoisty sposób prowadzonych misji świętych, m.in. leżenie krzyżem, a głos miał tak donośny, że nie musiał używać nagłośnienia – mówi ks. Stanisław Święch.

     - Był zawsze przygotowany do każdej pracy. Szerokim echem odbijały się prowadzone przez niego nabożeństwa przebłagalne podczas których najpierw sam się kładł na posadzce kościoła, a za nim duszpasterze. Mówił, że jest to gest bardzo ważny podczas misji świętych, by stanąć w prawdzie przed Chrystusem na krzyżu – dodaje ks. Zdzisław Kozioł, który wiele razy głosił z nim misje.

     Kiedy tylko mógł odwiedzał rodzinne strony i parafialny kościół - dumę mieszkańców Hecznarowic, powstały na przełomie XIX i XX wieku, którego zalążkiem była ufundowana przez miejscowego kmiecia kaplica pw. św. Urbana, patrona od burz i gradobicia. W tej świątyni, w której w młodości przyjmował sakramenty święte, słuchał kazań i rekolekcji, sam potem wiele razy głosił słowo Boże.

     Zaglądał także do starszego o dwa lata swego brata Józefa, który wstąpił do seminarium krakowskiego i przez 36 lat był proboszczem w podkrakowskich Skotnikach. Kiedy brat zmarł 1 sierpnia tego roku, stan zdrowia nie pozwolił mu pożegnać się z nim w czasie pogrzebu. Spotkali się jednak niespodziewanie nieco wcześniej w szpitalu, będąc obok siebie na dializach.

     W 1992 r. ks. Adam został przełożonym w domu zakopiańskim. W tym samym roku misjonarze i rekolekcjoniści krajowi wybrali go na dyrektora grupy, która miała już swoje struktury. Zamówień na prace było coraz więcej, ponieważ były to lata wielkiej peregrynacji kopi Obrazu Jasnogórskiego. Musiał więc sprawnie wszystkim koordynować. Poza tym chciał uporządkować działalność grupy pracując nad jej nowym statutem. Podkreślał zawsze, że misjonarz krajowy powinien stale się rozwijać, być oczytanym i na bieżąco co do nauki Ewangelii oraz Kościoła. Młodym adeptom chcącym głosić rekolekcje stawiał wymagania, będąc przekonanym, że nie wszyscy mają „misjonarską żyłkę”.

     W wywiadzie, jaki z nim przeprowadziłem powiedział, że „można mądrze mówić, ale misjonarz musi dać temu słowu swoje serce, zaangażowanie i radość. A słuchacze powinni odczuć z treści kazań i od osoby głoszącego miłość i miłosierdzie Jezusa, ale też samego misjonarza”.

     Zdawał sobie także sprawę, że wypracowany przez pierwszych sercańskich misjonarzy pewien styl głoszenia misji intronizacyjnych trzeba stale pogłębiać i szukać inspiracji w duchowości i charyzmacie Zgromadzenia oraz ojca Dehona.

     Kierował grupą do 1997 r., po czym zamieszkał w Kluczborku, skąd znów wyruszał w Polskę, by głosić miłość Serca Jezusowego. Był rekordzistą w prowincji co do prowadzonych prac i pobił w tym nawet pierwszego dyrektora misjonarzy krajowych – ks. Wincentego Turka. Jak obliczył, w ciągu 46 lat wygłosił 980 rekolekcji i misji nie licząc dni skupienia, kazań odpustowych i innych.

     Pamiętam ostatnią jego pracę misyjną, którą miał w 2009 r. w dekanacie Mszana Dolna u dziekana w Niedźwiedziu. Pomagałem w dniu spowiedzi świętej i widać było, że ks. Adam nie czuł się już dobrze. Nawet nosił się z zamiarem szukania zastępstwa. Jednak wytrwał, a na zakończenie misji poświęcił figurę Serca Jezusowego. Nieraz słyszałem od tamtejszych parafian: co tam u ks. Adama, który miał u nas tak piękne misje?

     - Bardzo chciał obchodzić 50-lecie swej pracy misyjnej. Jadąc do parafii w Niedźwiedzi był przekonany, że to jego ostatnia praca. Jadę na ostatnią robotę – opowiadał ks. Aleksandrowi Łukasikowi.

     - Często spacerowaliśmy po ogrodzie. Z domem płaszowskim był bardzo związany. Cieszył się, że wrócił do macierzy prowincji, gdzie wszystko się zaczęło…., gdzie był tutaj przełożonym i skąd wyruszał na pracę w Polskę. Miał duże doświadczenie misyjne, głosił proste skomplikowane prawdy prostym językiem, co trafiało do ludzi – podkreśla ks. Łukasik.

     Choroba i czas leczenia nie pozwolił już na intensywne głoszenie rekolekcji. Miał świadomość, że ze zdrowiem nie jest najlepiej, ale jeszcze podejmował mniejsze roboty. Potem przytrafił się nieszczęśliwy wypadek samochodowy i długi pobyt w szpitalach. I znów stanął na nogi dzięki krakowskim lekarzom, a przechodząc 3 lata temu do wspólnoty Domus Mater pomagał swym następcom w misjonarce w inny sposób: modląc się za nich. Zawsze też pamiętał o zmarłych misjonarzach, a w kaplicy domowej pilnował szczególnie wypominki za dobroczyńców i współbraci.

     W lutym tego roku umówiłem się z nim na „wspominki misyjne”. Był do rozmowy przygotowany, pokazując ręcznie spisaną długą listę wszystkich misjonarzy, którą na bieżąco uzupełniał. Gdy opowiadał o swej pracy, dało się zauważyć, jak mocno żyje misjonarką, której poświęcił całe swe kapłaństwo. A kiedy pokazał mi kronikę w maszynopisie prowadzoną od 1961 r., na jej pierwszej stronie znalazłem słowa„Każdy z nas powołany jest do dawania Boga i ukazywania Go. W rożny sposób jednak misję tę spełniamy, bo i do tego Bóg też daje powołanie. Mnie przypadło w udziale ukazywanie Bożego Serca – „Deo gratias”.

     A potem dodał: „Tradycyjnych Misji intronizacyjnych i rekolekcji nic nie zastąpi. Nawet nowe formy głoszenia Ewangelii. Ludzie potrzebują misji Serca Jezusowego, bo potrzebują miłości. Ta ukształtowana przez sercanów forma głoszenia słowa Bożego będzie zawsze aktualna”.

     W jego małym pokoiku na biurku zobaczyłem znajomą mi figurkę Matki Bożej. Miałem zamiar zapytać o jej historię, a zapewne ją miała i była mu bliską, bowiem widziałem ją, gdy był przełożonym w Płaszowie i w Zakopanem. W pudełku zaś, wśród licznych długopisów dostrzegłem charakterystyczny nożyk do przecinania kopert. Tysiące razy otwierał nim korespondencje od księży, do których jechał z rekolekcjami czy wysyłał innych. A na ścianie jeszcze obraz Jana Pawła II, orzeł w koronie i mający sporo lat wizerunek Serca Jezusowego.

     Gdy zaproponowałem zrobienie pamiątkowych zdjęć, ubrał sutannę, która przepasał sercańskim kordonem i wyciągnął duży misyjny krzyż, z którym przemierzył tysiące kilometrów po całej Polsce.

     - Ten krzyż jest mi najbliższy. Był świadkiem niemal wszystkich misji i rekolekcji. Błogosławiłem nim ludzi na wioskach i w miastach, w małych kościołach i w dużych bazylikach. To mój największy skarb – wyznał, umieszczając krzyż na sutannie.

     Nie zabiegał zbytnio o posiadanie rzeczy. Sweter, który miał na sobie widziałem już w czasach zakopiańskich. Nie gromadził skarbów na ziemi, ale takie, o których mówił Jezus. One wszystkie są ukryte w tym, co głosił i czynił dla innych.

     W ciągu 46 lat rekolekcyjnej działalności poświęcił wiele krzyży misyjnych przy świątyniach. Jeszcze więcej rodzin zostało poświęconych za jego posługą Bożemu Sercu. Był prawdziwie misjonarzem ludowym. Z ludu wzięty i do ludzi spieszący. A wszystko to z jednego powodu: zauroczyła go miłość Serca Jezusowego i pragnął, aby również zauroczyli się nią inni. Wierzę, że po drugiej stronie życia, w pełni jej doświadczy.

Ks. Andrzej Sawulski SCJ

---------------------------------

Ks. Adam Brzeźniak SCJ zmarł w szpitalu w Krakowie 5 września o godz. 7.05. Jego pogrzeb odbył się w poniedziałek, 11 września, w kościele pw. Najśw. Serca Jezusowego w Krakowie Płaszowie. Został pochowany na cmentarzu podgórskim w Krakowie.

za: eccenewscor.pl